Bodhgaya to miejsce niezwykłe. Uznawana przez wszystkie odmiany buddyzmu za święte i godne czci, gdyż to tutaj, bezsprzecznie Budda doznał iluminacji, a następnie przez kilka tygodni medytował. Nie dziwi więc fakt, że można tu znaleźć świątynie reprezentujące cały buddyjski świat. Sprawia to dość komiczne wrażenie; takiego małego parku rozrywki – Azja w miniaturze. Charakterystyczne dla tajskich świątyń dachy stoją tuż obok pomnika z Bangladeszu. Wystarczy przejść kilkanaście metrów dalej i już jesteśmy w murach klasztoru tybetańskiego. Jak wiadomo, z Tybetu rzut beretem do Chin, więc i świątynia buddyzmu chińskiego tuż obok. Kawałek dalej pagoda, następnie świątynia lamajska i guest house dla pielgrzymów. Kawał świata do zobaczenia w 2 godziny...
Najważniejszą jednak jest świątynia z czasów Aśoki, usytuowana dokładnie w miejscu iluminacji. Tutaj też jest drzewo Bodhi – symbol dla wszystkich kroczących ku nirvanie. Poniżej kilka fotek:
Można dyplomatycznie przyznać, że wojna z mrówkami zakończyła się remisem. Jednak bitwę z komarami w Bodhgayi przegraliśmy sromotnie. Łącznie jakieś 200:4... Zdjęć nie zamieścimy, gdyż są zdecydowanie zbyt brutalne....
Po całej nocy w pociągu dotarliśmy do Kalkuty, a właściwie Kolkaty. Była to nasza ostatnia podróż tym środkiem lokomocji i muszę przyznać, że pociągi w Indiach do punktualnych nie należą. Na każdym odcinku zanotowaliśmy przynajmniej godzinne opóźnienie. Hitem jednak jest podróż Oli i Magdy z Varanasi do Delhi – z 12h planowych, spędziły w pociągu ponad 20...
Po znalezieniu hotelu poszliśmy na śniadanie. Dziś dominuje styl europejski: grillowane kanapki, omlet i Coka Cola. Obiad też był „biały”: pizza! I chociaż z indyjskim zielonym chilli to i tak pizza :-). Następnie wizyta w cukierni i jesteśmy w siódmym niebie...
Jutro zwiedzamy miasto, a w poniedziałek transfer na lotnisko i lot do Kuala Lumpur, jeśli jeszcze istnieje :P. Oznacza to, że 3 tygodnie podróży prawie za nami... szybko minęło.
Życie to musi być podróż...
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz