piątek, 17 września 2010

Yogyakarta, czyli Kraków po indonezyjsku

Piątek, 3 września. Wyruszamy (Mariola, Didem i ja) luksusowym autobusem w trasę do Yogyakarty, indonezyjskiej stolicy kultury i uniwersytetów. Mapa pokazuje niewiele mniej niż 800 km, jednak planowany czas podróży to 23h. Próbujemy sobie wytłumaczyć, że to nie aż tak dużo: przecież po drodze trzeba złapać prom między wyspami, a że zbliża się okres świąteczny, to i ruch będzie większy. Okazało się jednak, że to raczej jakość dróg i styl jazdy mieli na uwadze konstruktorzy rozkładów jazdy. Z kilkugodzinnym opóźnieniem dotarliśmy jednak do Yogyi, gdzie czekali na nas Kamila i Daniel, dobrodzieje oferujący nam darmowy nocleg. Prysznic, wspólna kolacja i spać, bo od rana napięty plan zwiedzania.

Punkt pierwszy: kultowa i słynna na cały kraj ulica Malioboro. I pierwsze rozczarowanie, bo to zwykła ulica; pełna ludzi, sklepów i słynnego „Hello Mister”, niezależnie od tego, jaką płeć dany Mister reprezentuje. Tłoczno od identycznych batikowych „handmade'ów” na każdej wystawie, głośno od naganiaczy, powietrze ciężkie od mieszanki zapachów ludzi, restauracji i ubrań. Z wielką radością przywitałem więc punkt drugi.

Punkt drugi: pałac sułtana Yogyikarty – Kraton. I rozczarowanie numer dwa, bo zamiast pałacu opływającego złotem coś co przypomina dworzec kolejowy w Czechowicach – Dziedzicach (kto nie widział, niech pojedzie zobaczyć) otoczony chałupami z drewna, iście wyjętymi spod białostocki Starosielc (kto nie wie co to Starosielce niech koniecznie pojedzie zobaczyć!).

Punkt trzeci: fabryka batiku. Rewelacja, jeśli kogoś bawią obrazy z wosku. Mnie bawiły. Przez chwilę. Didem jednak wykazała zainteresowanie parokrotnie przekraczające moje własne, jak i moją granicę cierpliwości.

Punkt czwarty: pałac na wodzie. Miły akcent na zakończenie dnia. Dla ludzi spoza rodziny obecnego sułtana surowo wzbroniona.

Niewiele więc z mitu Yogyi w naszych oczach zostało, chociaż przyznać trzeba, że miasteczko ma miłą atmosferę. Do Krakowa jednak jej daleko. Bo Kraków, to może być tylko jeden.

strażnik na Malioboro


budynek Bank Indonesia



przykład batikowego obrazu


Mariola w pałacu...


dworzec w Czechowicach vel sala koronacyjna


My w pałacu na wodzie - basen sułtański.


Brama pałacu na wodzie.


basen główny


"pozycja na japończyka" w Pałacu na wodzie


Didem wśród maskozabawek

2 komentarze:

  1. Jasiek, nie wiem jak Mariola, ale Ty chyba od nadmiaru podróży robisz się przesadnie wybredny. Więcej entuzjazmu! Ale i tak pozdrawiam;)

    OdpowiedzUsuń
  2. entuzjazmu mi nie brakuje :P
    uwazam jedynie, ze nie ma sensu reklamowac czegos co na reklame zasluguje srednio. atmosfera miasta jest ok. zabytki leza. bardziej sie w indonezji podoba przyroda niz miasta. i nic z tym nie zrobie...

    OdpowiedzUsuń